Marzyłeś kiedyś, żeby po prostu wsiąść na konia i jechać bez końca przez góry? W Gruzji to jest możliwe. Zobacz, jak to zrobić...
Gruzja to kraj bardzo zróżnicowany krajobrazowo (wieść gminna głosi, że można tu spotkać 9 z 11 istniejących na Ziemi stref klimatycznych), szczycący się niezwykłą gościnnością mieszkańców, a przy tym stosunkowo tani dla przeciętnego turysty z Europy (tak, tak w tym z Polski). Najbardziej zachwycające są w tym wszystkim góry. Gruzja to prawdziwy raj dla miłośników trekkingów (znakomita większość powierzchni kraju to wzniesienia różnej maści – niskie, wysokie, zalesione, pokryte trawą, pustynne). Dla śmiałków pragnących udać się w najdalsze, najdziksze zakątki kraju, jest opcja wielodniowych rajdów konnych. Takie rajdy organizowane są np. w Tuszeti.
Tuszetia to region na północnym-wschodzie Gruzji – blisko granicy z Rosją. Jest to kraina dzika, niedostępna i w dalszym ciągu jeszcze nieodkryta przez turystów. Większość terenu zajmują wysokie góry (powyżej 2000 m. n.p.m.), gdzie zdecydowanie nie będzie kolejki jak na Giewont a GOPR nie wyśle helikoptera, bo skończyły się dorożki. Powiem więcej, nawet zasięgu w telefonie się nie złapie. Jedyni ludzie, których można czasami spotkać na szlakach to myśliwi i pasterze (krów, owiec, koni) wypasający stada na wysokogórskich halach. Tu życie dalej toczy się leniwym rytmem, zgodnym z naturą tak, jak to miało miejsce od dekad.
A co z tym rajdem? – już wracam do tematu. Otóż rajd, na który się wybrałam był organizowany przez Jacka Jasińskiego z Nomadic Life. Grupa spotkała się w Tbilisi. Zakupiliśmy na bazarku prowiant na wyjazd i potem wyruszyliśmy vanem do Jokolo. Przynajmniej taki mieliśmy plan. W Gruzji nic nie jest jednak proste. Najpierw umówiony kierowca zaniemógł a potem, jak już znaleziono zastępstwo, na stacji benzynowej zatankowali nam benzynę do silnika Diesla i tak przesiedzieliśmy pod stacją kolejną godzinę. Wreszcie się udało! Nic nie wybuchło… Ruszamy! Droga zajęła ok 3 godzin (po części dlatego, że podjeżdżając pod każdą górkę samochód nabierał jakiejś niemocy i wlókł się 20 km/h). Widoczki po drodze były jednak bardzo ładne. Z półpustynnych wzgórz wokół Tbilisi wjechaliśmy w krajobraz przypominający sawannę, aby wreszcie wspiąć się na wysokość zalesionych gór. Im wyżej wjeżdżaliśmy, tym bardziej zielono było. Na ostatnim odcinku wykonaliśmy jeszcze karkołomny slalom między krowami, które tutaj chodzą luzem przez nikogo specjalnie nie pilnowane, i już byliśmy w hostelu. W tym miejscu chciałabym się zatrzymać na krótką opowieść o miejscu, w którym się zatrzymaliśmy i skąd wyruszyła nasza wyprawa.
Otóż Jokolo znajduje się w Dolinie Pankisi. Jest to wioska zamieszkana przez wywodzącą się z Czeczenii mniejszość narodową Kistów. Osiedlili się oni tutaj pod koniec XIX w. i do lat 90’ ubiegłego wieku wiedli spokojny żywot, przez nikogo nie niepokojeni. Sytuacja uległa diametralnej zmianie po 1994 roku, kiedy to na skutek wojny, do Pankisi zaczęli przybywać uchodźcy z Czeczeni. Napływ ludności zaowocował wzrostem napięć i pojawieniem się przestępczości. Na początku nowego milenium miejsce zostało okrzyknięte przez media kolebką terrorystów. Niestety wizja ta do dnia dzisiejszego pokutuje w świadomości wielu Europejczyków. Sami Gruzini często odradzają turystom wyjazd w to miejsce mówiąc, że jest tam niebezpiecznie. A jest? – Ani trochę. Przestępczość zniknęła wraz z rozejściem się napływowej ludności. Obecnie dolinę Pankisi zamieszkują niemal wyłącznie Kistowie, a życie toczy się tu bardzo leniwie. Jest to po prostu wioska rolnicza (ponad 90% mieszkańców żyje wyłącznie z tego co sami wyhodują), gdzie ludzie starają się przetrwać w tych trudnych ekonomicznie czasach. Ludzie są przy tym bardzo gościnni i uprzejmi. Specjalnie traktowanie gości jest zresztą głęboko zakorzenione w kulturze i tradycji Kistów, dlatego przybywający do Jokolo turyści mogą być pewni, że zostaną otoczni szczególna opieką. Turystyka jest zresztą sposobem w jaki region próbuje podnieść się ekonomicznie oraz walczyć z uprzedzeniami, które zostały w Europejskiej świadomości po wojnie Czeczeńskiej.
Sam hostel (Nazy’s Guest House) jest bardzo wygodny i komfortowo urządzony. Od razu widać, że dom był niedawno remontowany. Sama zaś właścicielka przywitała nas w progu w perfekcyjnym angielskim (co w dalszym ciągu jest w Gruzji rzadkością. Większość ludzi mówi tam raczej po rosyjsku). Hostel zapewnia całodniowe wyżywienie złożone z lokalnych potraw. Mnie na kolana powaliła… śmietana. Tak, tak - zwykła śmietana. Tam jest ona jednak robiona na miejscu. Dzięki temu smakuje zupełnie inaczej niż sklepowa. Warto jej skosztować z (również produkowanym lokalnie) miodem kasztanowym. Dla ludzi zainteresowanych trekkingami lub jazdą konną Nazy może zorganizować przewodników i konie. Gdyby ktoś w trakcie podróży po Gruzji chciał się wybrać w wysokie góry, może skontaktować się bezpośrednio z hostelem. Dolina Pankisi stanowi wszak wrota w wysokie góry południowego Kaukazu.
Po spędzeniu nocy w hostelu, rano pakujemy bagaże w sakwy i juczymy konie. (no dobra, przewodnicy je juczą). Zaraz na wstępie rajdu pojawia się jednak pierwsza przeszkoda – na konia trzeba wsiąść. Pchi! – pomyślał każdy, kto miał za sobą choć kilka jazd. I to ma być wyzwanie?! Okazuje się, że jednak jest. Wsiąść na konia z angielskim siodłem, a na konia z górą bagażu przytroczoną z każdej możliwej strony, to nie jest zupełnie to samo. W dodatku, trzeba to umieć zrobić z obu stron konia, bo w górach z tej ‘właściwej’ strony może być akurat przepaść (często właśnie jest, i to taka, że dom strachów wysiada). Także część grupy poległa już na tym pierwszym teście. Dlatego rajd zaczął się od ćwiczenia wsiadania i siadania z obu stron konia.
Wreszcie w Siodle! I to zaskakująco wygodnym. Kaukaskie siodła to po prostu duża, najczęściej skórzana poduszka, przywiązana do drewnianej ramy. Musze przyznać, że zakochałam się od pierwszego siedzenia. W takim siodle jazda po 5 godzin dziennie jest niestraszna. W dodatku wysokie łęki sprawiają, że człowiek z tego siodła nie ‘wyjedzie’ przy podchodzeniu pod górę lub schodzeniu ze stoków. Z takiego siodła na prawdę trudno wypaść. Przewodnik twierdził nawet, że zdarzało mu się zabierać na te rajdy ludzi zupełnie zielonych. Jestem w to w stanie uwierzyć, bo koniki są zupełnie samobieżne. Można było po prostu rzucić wodze i robić sweet focie a koń sam wie, gdzie ma iść. Przy trudniejszych podejściach to nawet lepiej mu nie przeszkadzać.
Dobra, ruszamy! Wzdłuż rzeki, Doliną Pankisi. A potem w górę przez las i strumienie. I w górę, i w górę i… o k… tylko nie patrz w dół! Kiedy wyjedzie się już z piętra lasu na piętro hal, zaczynają się podjazdy po ścieżkach wzdłuż przepaści. Fakt, że te konie w ogóle mieszczą się na tych wąziutkich ścieżynach wydaje się przeczyć wszelkim prawom fizyki. I szczerze, lepiej się nad tym za głęboko nie zastanawiać, kiedy akurat siedzi się na koniu, z którego jednej strony zieje ogromna przepaść. Same wierzchowce zdają się specjalnie nie przejmować tą ziejącą pod nimi perspektywą. Zresztą one w ogóle mało czego się boją (nie wystraszyły się wywrotki z piaskiem, stada ujadających psów pasterskich, czy nawet burzy).
Późnym popołudniem wreszcie dotarliśmy na miejsce. Teraz tylko rozsiodłać i spętać konie (w zasadzie większość z tego robią lokalni przewodnicy) i można rozstawiać namioty. Jak jest już baza, to zabieramy się za gotowanie a po obiedzie padamy jak nieżywi na posłania. Trudy jazdy wynagrodzi nam jednak widok o poranku. Człowiek wychodzi z namiotu, rozbitego na dachu świata i nagle wszystko poza górami wydaje się małe, dalekie i nieznaczące.
A po chwili zadumy (i śniadaniu) ... zwijanie obozu, siodłanie i juczenie koni i dalsze ścieżki, szczyty i przepaście… i tak co dzień.
Rajd prowadzony przez Jacka trwał pięć dni, podczas których nocowaliśmy w namiotach na szczytach gór (na wysokościach między 2000 a 3000m n.p.m.). Poprzez Nazy’s Guest House można zorganizować rajdy o innej długości (od pół dnia do 8 dni.).
A po chwili zadumy (i śniadaniu) ... zwijanie obozu, siodłanie i juczenie koni i dalsze ścieżki, szczyty i przepaście… i tak co dzień.
Rajd prowadzony przez Jacka trwał pięć dni, podczas których nocowaliśmy w namiotach na szczytach gór (na wysokościach między 2000 a 3000m n.p.m.). Poprzez Nazy’s Guest House można zorganizować rajdy o innej długości (od pół dnia do 8 dni.).
Co się przydaje:
Powodzenia!
- Krem z duuużym filtrem (polecam SPF 50). Słońce w górach jest bardzo zdradliwe.
- Latarka – sikanie na stokach po ciemku – trudna sprawa.
- Ciepły śpiwór (temperatura w nocy może spaść nawet do zera)
- Mata samopompująca (dużo poręczniejsza i wygodniejsza od tradycyjnych karimat).
- Bielizna termiczna/ sweter/ czapka/ szalik/ majtki z niedźwiedzia… – generalnie im cieplejsze tym lepsze (jeszcze raz powtarzam – noce są zimne).
- Dobra kurtka przeciwdeszczowa – jak nas burza złapała, to mi w mig wszystko przemokło, a chodzenie w mokrych ciuchach żadna frajda. Także kurtka z membraną min 10000mm słupa wody.
- Buty trekkingowe – czasami trzeba trawersować po stromych, skalnych ścieżkach prowadząc konie za uzdę.
- Buty na zmianę – jak trapery przemokną (nam podczas burzy przemokły) to warto mieć w co się ubrać na wieczór w obozie. Mogą być zwykłe tenisówki lub nawet klapki.
- Filtr do wody – wodę bierzemy prosto ze strumieni. Czasem jest ok. W innych miejscach powiedziałabym podejrzanie. Kilka osób miało problemy żołądkowe po wypici wody z jednego z tych ‘podejrzanych’ miejsc.
- Przekąski do zagryzania w trakcie rajdu. Bardzo dobrze sprawdzają się kabanosy, suszone owoce lub churchkhela i tklapi (gruzińskie owocowe przysmaki. Są sycące i się nie psują).
- Nóż/ menażka/ kubek – wiadomo, jeść jakoś trzeba.
- Butelka na woda – najlepiej ze sznurkiem, który można przytroczyć bezpośrednio do siodła
- Dobry power bank – jak go nie ma to sweet focie szybko się skończą.
Powodzenia!